Programmers are known for using various, ahem, cognitive enhancers (all legal, of course), with coffee as probably the most popular. Well, I’m an avid tea drinker instead, and I’m always on lookout for new flavors, brewing techniques and equipment.
Today I’d like to present a perfect example of from the last category. I’ve found it purely by accident while on one of the many trips to IKEA that I’ve undertaken in the last few days. It’s an ingenious teapot that makes it super easy to brew tea, pour it and – finally – get rid of used-up leaves.
In the past I used several different types of pots with built-in strainers, as well as standalone infusers, and it was always the cleanup part that turned out to be the most cumbersome. Soaked tea leaves don’t come off easily from infusers’ metallic lattice, requiring to flush the remnants out with direct water stream and risk clogging up the sink (eventually).
Overall, it’s just messy, not very clever and hardly user-friendly.
Fortunately, the teapot I have found has solved it in a much smarter way. There is no separate insert where the leaves should go. Instead, you are supposed to put them directly inside the glass container and pour water straight into it.
This, obviously, seems like an extremely old-fashioned way of brewing tea, but it is also one of the best ones. Leaves are given plenty of space here to spread the flavor throughout the whole pot, rather than being crumpled and confined to the small volume of typical infusers. As a result you may often shorten the brewing time while still getting a richer taste in the end.
Problems arise when you’d like to pour some tea into your cup or glass and you don’t fancy getting some of those pesky leaves alongside with it. This is also where the teapot in question shows its ingenuity – or more precisely, it’s the cap of it that does.
Designers have equipped it with a piston made of fine-grained lattice that goes up and down the pot’s cylindrical body. The idea is just bizarrely simple: once your tea has extracted enough goodness from the leaves floating within, you can just press the piston all the way down. This collects all stray leaves and keeps them conveniently at the bottom of the pot, so that nothing gets through when you try to fill your cup.
Cleaning is also very easy: you simply run some tap water through the piston and into the glass, flushing the former while keeping all the leaves inside the pot. Afterwards, you just flush everything down the toilet and wash the teapot normally (e.g. in dishwasher). It’s effective, clean and simple.
And with a steady supply of tea, your code will likely be so too! :)
Kilka tygodni temu świat obiegła wiadomość o eksperymencie, wskazującym na możliwość istnienia neutrin poruszających się z szybkością większą niż świetlna. Rzeczone cząstki zostały wykryte o około 60 nanosekund wcześniej niż powinny, co wskazywałoby na to, iż właśnie o tyle szybciej przebyły nieco ponad 700-kilometrową odległość między szwajcarskim a włoskim laboratorium.
Czy owe 60 nanosekund to długo? No cóż, przychodzą tu do głowy dwie skrajne odpowiedzi. Z jednej strony to bardzo długo: w tym czasie fala elektromagnetyczna przebiegnie jakieś 60 metrów, a niedokładność tego rzędu byłaby kilkakrotnie większa niż zwyczajnego odbiornika GPS w nowoczesnym telefonie. Z drugiej strony jest to oczywiście niewyobrażalnie krótkie mgnienie oka – ale tylko w sensie metaforycznym, bo to rzeczywiste trwa przecież miliony razy dłużej.
Bardziej interesujące jest, jak taki odcinek czasowy ma się do przedziałów czasu, z którymi możemy mieć do czynienia podczas programowania. O ile rzędów wielkości różnią się od niego typowe interwały, z którymi stykamy się w różnego rodzaju aplikacjach?
Okazuje się, że o całkiem sporo… albo o bardzo niewiele. Na każdym z poziomów pośrednich dzieje się jednak zawsze coś ciekawego.
Sprzętowe odkrycie zeszłego roku – tablety – to wynalazek, którego użyteczność wciąż wymykała się moim zdolnościom poznawczym. Ponieważ jednak staram się zwykle być jak najdalej od negowania czegoś, czego do końca mogę nie rozumieć, chciałem już od dość dawna przyjrzeć się sprawie nieco bliżej. Za bliższe poznanie nie może niestety uchodzić kilkadziesiąt minut raczej bezładnego mazania po ekranie iPada (w obu wersjach), zatem postanowiłem na czas świątecznego weekendu wypożyczyć z pracy inne urządzenie tego rodzaju: Motorolę Xoom. Po kilku dniach korzystania z tego gadżetu sądzę, że już mniej więcej rozumiem zamysł stojący za tego typu sprzętem.
I właśnie tym cennym odkryciem chciałem się dzisiaj podzielić :)
Wczorajsza premiera Windows 7 to dobry pretekst, żeby nowy system w końcu przetestować – zwłaszcza, że większość opinii, których o nim słyszałem, była zdecydowanie przychylna. W połączeniu z faktem, iż system operacyjny na moim laptopie już od dobrych paru miesięcy domaga się skrócenia swoich cierpień, otrzymujemy tylko jeden logiczny wniosek: czas zakasać rękawy i zabrać się za reinstalację!
Ktokolwiek choć raz zajmował się ponownym stawianiem systemu od zera wie, że czynność ta nie należy do relaksujących. Chociaż drobne komplikacje są praktycznie gwarantowane: a to zapomnimy o jakimś sterowniku, a to zapodziejemy gdzieś numer seryjny systemu, i tak dalej. Posiadanie komputera “zapasowego” (w moim przypadku tradycyjnego – stacjonarnego) znacznie redukuje dolegliwość takich problemów, ale nawet i w tej sytuacji warto się do całej operacji dobrze przygotować.
I właśnie dlatego sporządziłem poniższą listę kontrolną czynności, które dobrze jest wykonać przed rozpoczęciem zabawy w reinstalację systemu. Nie gwarantuję oczywiście, że da się przy jej użyciu uniknąć wszelkich kłopotów. Powinna być ona jednak w dużym stopniu pomocna. A wygląda ona następująco:
Pamiętaj też o wszelkich kluczach produktów czy numerach seryjnych, jeśli któryś z systemów ich wymaga.
Uff, spora ta lista. Jej rygorystyczne przestrzeganie może nie zawsze jest konieczne, ale nie wydaje mi się, żeby mogło komukolwiek zaszkodzić :) Akurat w przypadku tej nieczęsto (i coraz rzadziej) wykonywanej czynności, jaką jest reinstalacja systemu, zbytnia przezorność na pewno nie zawadzi.
Dwa komputery i jedno łącze internetowe to pewien kłopot, jeśli chcemy mieć dostęp do sieci na wszystkich maszynach jednocześnie. Istnieje oczywiście możliwość mostkowania (nazywanego w Windows udostępnianiem połączenia), ale wada tego rozwiązania jest znaczna: maszyny stają się od siebie zależne i jedna nie będzie miała dostępu do sieci bez drugiej. Na dłuższą metę jest to raczej niewygodne.
Aż dziwne, że dojście do tego wniosku zajęło mi ładnych parę miesięcy ;) W każdym razie nadarzyła się dobra okazja, by sytuację tę zmienić, więc parę dni temu zaopatrzyłem się w proste urządzenie sieciowe zwane potocznie routerem (chociaż faktycznie chodzi o switch routujący).
Przy tej okazji zauważyłem kilka dość zaskakujących dla mnie faktów. Ogólnie wygląda bowiem na to, że tworzenie domowych sieci stało się już tak bardzo powszechne, że urządzenia takie jak to nabyte przeze mnie są obecnie bardzo tanie. Za nieco ponad sto złotych można już mieć pudełko z powodzeniem radzące sobie ze sterowaniem ruchem w niewielkiej sieci, niekoniecznie przewodowej.
Druga niespodzianka związana była z tym, co było dołączone do urządzenia. Bo co niby może znajdować się na płycie CD, którą to – jak każe instrukcja – należy odczytać jeszcze przed podłączeniem routera? Raczej wątpliwe, by były to sterowniki :) Zagadka wyjaśniła się po zalogowaniu do panelu administracyjnego routera: otóż jest to sprytny programik, który odczytuje ustawienia komputera podłączonego bezpośrednio do Internetu, by potem skopiować je na router. Tym sposobem powinniśmy być w stanie skonfigurować urządzenie nawet wtedy, gdy ‘przeglądarka’ i ‘Internet’ to dla nas jedno i to samo… cóż, przynajmniej w teorii ;)
Oczywiście nie sprawdzałem tego w praktyce, bo zdecydowanie wolę tradycyjną metodę konfiguracji. To znacznie fajniejsze – podobnie zresztą jak dalsze grzebanie w ustawieniach routera i obserwowanie, jak to pakiety zdążają we właściwych sobie kierunkach :D
No to wykrakałem… Niecały rok temu pozwoliłem sobie ironizować na temat dziwnych przypadków dotykających komputery w Ministerstwie Sprawiedliwości, a teraz przytrafiło mi się coś w pewnym stopniu podobnego. No, może nie do końca – wprawdzie na pierwszy rzut oka mój przenośny komputer nadal wydaje się cały, ale trudno go nazwać działającym. Pewnego razu parę dni temu po prostu bardzo ładnie się zwiesił, zaś po sprzętowym restarcie nie okazuje żadnych znaków życia poza migającą kontrolką zasilania.
Na szczęście istnieją jeszcze serwisy gwarancyjne, które teoretycznie potrafią uporać się z każdą naprawą w średnio dwa tygodnie. Cokolwiek się więc zepsuło (strzelam w przegrzanie karty graficznej lub procesora), powinno zostać naprawione w jakimś rozsądnym czasie. A zanim tak się stanie, muszę przeprosić się z nieco zaniedbanym komputerem stacjonarnym :)
Chociaż współcześnie gadżety są coraz mniejsze i coraz zmyślniejsze, to jednym z ich słabszych punktów jest zawsze zasilanie. Jest tak zapewne dlatego, że baterie działają w oparciu przede wszystkim o reakcje chemiczne. A ponieważ jak dotąd nie zanosi się, aby w najbliższej przyszłości upowszechniło się zasilanie bezprzewodowe, warto wiedzieć, jak właściwie postępować z bateriami, by zapewnić ich maksymalną możliwą wydajność. Jest ona szczególnie ważna w przypadku laptopów i palmtopów, które zużywają największe ilości energii.
Obecnie najpopularniejsze są baterie litowo-jonowe (Li-Ion), głównie ze względu na stosunek ceny do jakości i wygody użytkowania. Przy korzystaniu z takich baterii warto pamiętać o takich oto prostych regułach:
W ten sposób możemy przedłużyć życie baterii Li-Ion, ale trzeba pamiętać, że i tak nie jest on zbyt duży i wynosi mniej więcej 3 lata. Co więcej, jest on zdeterminowany w chwili produkcji i właściwie tylko od szczęścia zależy, czy trafi się nam model krótko- czy (względnie) długożyjący.
Najwyraźniej więc – mimo coraz dalej postępującej bezprzewodowości – kable zasilające będą nam ciągle towarzyszyć jeszcze przez całkiem długi czas…