Wraz początkiem tego roku minęło okrągłych 8 lat, od kiedy to po raz pierwszy zajrzałem w to “coś”, co nazywamy Internetem. Nie były to z jednej strony bardzo zamierzchłe czasy. Strony WWW były oczywiście bardziej statyczne i mniej wypełnione obrazkami (mała przepustowość łącz!), ale nie wyglądały wcale ubogo. Tak chętnie używane teraz komunikatory również istniały i były całkiem popularne – na czele z dzisiaj już trochę zapomnianym ICQ.
Z drugiej jednak strony wydaje się, że tamten okres jest już prehistorią. I nie chodzi tu tylko o znaczne zwiększenie szybkości dostępu do sieci, do poziomu pozwalającego chociażby oglądać filmy streamowane w czasie rzeczywistym. Prawdopodobnie ważniejszą zmianą jest bowiem jego upowszechnienie oraz to, co z tego wynikło: zmiana podejścia do Internetu, które to od kilku lat określa się supermodnym terminem ‘Web 2.0’.
Jako że jest to pojęcie bardzo na czasie, bywa ono nadużywane i dlatego nie bardzo poddaje jednoznacznemu zdefiniowaniu. Sam zazwyczaj rozumiem je jako taką zasadę działania Internetu (chociaż dotyczy to prawie wyłącznie WWW), w myśl której to użytkownicy są nie tylko odbiorcami, ale i głównymi (a często i jedynymi) twórcami treści.
Mamy więc łatwość jej tworzenia oraz szeroki dostęp do sieci. Co powstaje z połączenia tych dwóch czynników?… Rezultaty są, mówiać oględnie, bardzo różne. Widać rzecz jasna “inteligencję tłumu”, której największym dziełem jest zapewne Wikipedia – chociaż równie cenna jest cała masa innych serwisów tematycznych, współtworzonych przez swoich gości. Przy bliższym spojrzeniu można jednak łatwo zauważyć, że wszystkie te twory funkcjonują i są wartościowe głównie dlatego, że ktoś zawsze nad nimi czuwa i dba o ich jakość. Bez ciągłej opieki wszystko ulega bowiem degeneracji. Analogicznych zjawisk można się dopatrzeć niemal wszędzie, od ekonomii (zły pieniądz wypiera dobry) po fizykę (entropia układu nigdy nie maleje), serwisy spod znaku Web 2.0 też nie są od nich wolne. Wręcz przeciwnie: konieczna jest systematyczna i niemająca końca praca autorów, poprawiających artykuły zamieszczone na wiki, czy moderatorów dbających o poziom dyskusji na forach. Próbkę tego, w jakim kierunku podążyłaby cała sieć bez tej pracy, można zobaczyć, oglądając komentarze pod artykułami na dowolnym internetowym portalu.
W sumie jednak nie jest to nic nowego: trolle na grupach dyskusyjnych istnieli pewnie od zarania Usenetu i kolejna forma ich “ewolucji” była zupełnie do przewidzenia. Podobnie większość z rozwiązań określanych teraz mianem Web 2.0 istniało na długo przed ukuciem tego terminu (w 2004 roku). Jednak dopiero po jego powstaniu ujrzeliśmy cały wysyp pomysłów, których twórcy zaczęli ideę Web 2.0 intensywnie wcielać w życie.
Efektem tego są na przykład różne ‘ciekawe’ serwisy i usługi, których przeznaczeniem jest wymiana ‘informacji’ między użytkownikami. Zaczynają się one od takich, przez które możemy poinformować znajomych o tym, co aktualnie robimy, zaś kończą na wielofunkcyjnych i rozbudowanych serwisach ‘społecznościowych’. Można tam stworzyć swój profil, zamieszczać zdjęcia, tworzyć listy znajomych, a nawet dyskutować na forach. Zadziwiające, prawda?…
Rzeczywiście, przynajmniej dla mnie jest zupełnie niewytłumaczalne, na czym polega fenomen popularności takich miejsc. Wystarczy bowiem zadać jedno proste pytanie, by zakwestionować cały sens ich istnienia. Brzmi ono: “No i co z tego?”. No właśnie – czy mamy w tym przypadku do czynienia z jakimiś genialnymi pomysłami? Przecież to wszystko już było: dla każdego takiego serwisu (oraz każdej jego funkcji) można z łatwością znaleźć istniejącą usługę sieciową – lub jej część – która potrafi mniej więcej lub nawet dokładnie to samo.
Trik zatem polega najprawdopodobniej na zintegrowaniu tego wszystkiego i odgadnięciu sposobu myślenia przeciętnego użytkownika Internetu, dla którego sieć zaczyna się i kończy w przeglądarce WWW. Nadal jednak nie wyjaśnia to gigantycznej liczby użytkowników tego rodzaju stron.
Kiedyś mieliśmy serwisy, wokół których – jeśli były popularne – tworzyły się społeczności, przyczyniające się do poprawy ich jakości i wytyczające ścieżki dalszego rozwoju. Teraz mamy serwisy społecznościowe, którego niczego nie poprawiają i nie przyczyniają się do niczyjego rozwoju…
Jakie więc może być dalszy kierunek zmian? Może sparafrazujmy Einsteina: mówił on, że nie wie, jak będzie wyglądała III wojna światowa, ale IV zapewne będzie na kije i pałki. My zaś nie mamy jeszcze zbytniego pojęcia, czym bedzie Web 3.0 – więc kto wie, czy z kolei wersja 4.0 nie będzie polegać na czymś podobnym? ;-)
exactly.
Xion widze lubisz sie rozpisywac :) ale to fajnie bo lubie czytac tego typu teksty ;)
Nic czego bym nie wiedział, nic czego bym juz wcześniej nie czytał (czy to w sieci czy to w internecie), ale mimo to czytało się chętnie. Obrazuje to że gatunek normalnych użytkowników internetu choć powoli na wymarciu, to jednak dzielnie się broni :)
A odnośnie topowej naszej klasy którą uwielbiam gdy chce się czegoś o kimś dowiedzieć: http://www.nasza-cela.prv.pl/ :)